MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

I zapadła cisza... Wspomnienia o Janie Szurmieju i jego Zielonej Górze

Jacek Katos
Wideo
emisja bez ograniczeń wiekowych
Poniedziałek, 3 czerwca. Odszedł aktor, reżyser, inscenizator, choreograf, Człowiek Teatru - Jan Szurmiej (27.07.1946 – 03.06.2024). W ciągu kilku godzin zapełniały się czarno-białymi fotografiami Janka portale społecznościowe skupiające twórców i miłośników teatru, na stronach internetowych teatrów, tych dużych, tworzących historię polskiej sceny teatralnej od dekad, i tych mniejszych, takich jak Lubuski Teatr, wszędzie tam, gdzie Szurmiej zasiał swoje ziarna muzycznych kreacji.

Jak mówili o nim przyjaciele, z bardziej lub mniej osobistymi słowami pożegnania, wielkiego artysty. I o dziwo, najczęściej nie były to słowa wyszukane, kwieciste, wzniosłe, jak można by się spodziewać, ale takie proste, krótkie zdania, często niedokończone, jakby urwane w pół słowa. Zupełnie jakby, je piszący, nie mogli uwierzyć w tę smutną prawdę, że Janka już nie ma.
"Dzisiaj odszedł Jan Szurmiej. Zawdzięczam Mu całą swoją karierę. Strasznie mi przykro. Będę tęsknił" - napisał James Malcolm, dobrze znany widzom Lubuskiego Teatru.

Byłeś prawdziwy, Janku!

"Żegnaj Janku... Fajnie było Cię uściskać, przytulić, pogadać, pośmiać się... Byłeś prawdziwy... Eeeech..." - Bogdan Stasiak, choć nie jako aktor to również od lat związany jest z LT.
"Panie Janku... Gdyby nie Pan nie wiedziałabym, jak smakuje prawdziwy teatr... ten jedzony z dużej sceny niczym z najlepszego talerza... Pełnego wszelakich smaków... Smaków, które zapamiętam do końca życia... To Pan wziął mnie wręcz z "ulicy" pod swe skrzydła i pełen zaufania w me siły pokazał, gdzie lecieć... W słońcu, w deszczu... Dziękuję, że nasze drogi się wtedy przecięły." - Beata Małecka, artystka kabaretowa, Djka, któej talent wokalny Szurmej natychmiast zauważył
I wreszcie Robert Czechowski, dyrektor Lubuskiego Teatru, który ponad dekadę temu zaprosił Jana Surmieja do Zielonej Góry, do rodziny, nie tylko tej teatralnej "Janku...dziękuję za...wszystko...do zobaczenia..."
Jan Szurmiej był synem aktora i reżysera oraz wieloletniego dyrektora Teatru Żydowskiego w Warszawie Szymona Szurmieja i jego żony Aidy - tancerki i choreografki. Można więc śmiało powiedzieć, że scenę i muzykę miał we krwi. Nic więc dziwnego, że teatr stał się jego domem, a praca z aktorami i ludźmi teatru codziennym życiem. W swoim artystycznym dorobku miał ponad 100 realizacji reżyserskich, które przyniosły mu wiele prestiżowych nagród.
Był legendą teatralną i klasą samą w sobie, jeszcze długo przedtem zanim zielonogórska publiczność miała ten przywilej, by zobaczyć, posłuchać, poczuć jego styl i dać się ponieść muzycznym opowieścią jego autorstwa.
A ze względu na nie gasnący popyt na sztuki Szurmieja, budżetowe ograniczenia mniejszych teatrów i zwykły brak wolnych terminów wciąż zapracowanego Szurmieja był obiektem zawodowego pożądania niejednego dyrektora teatru muzycznego. Czasem nigdy niespełnionego.
I jeśli dyrektorzy teatrów muzycznych nierzadko kończyli tylko na marzeniach, to czym i jak mieli skusić go dyrektorzy scen dramatycznych, w których granie musicali w ogóle nie jest łatwe ani nawet naturalne.

Szurmiejowski styl w Lubuskim Teatrze

Nie wiemy, czym Janka Szurmieja skusił Robert Czechowski, ale minąć musiało sześć lat od objęcia przez niego sterów Lubuskiego Teatru, by znaleźć wystarczająco mocne argumenty, którym Jan Szurmiej uległ. Jakiekolwiek by one nie były, Czechowski wreszcie tego dokonał. W marcu 2013 r. po Zielonej Górze rozchodzi się wieść, że oto legendarny Jan Szurmiej na deskach Lubuskiego Teatru szykuje premierę spektaklu, jakiego zielonogórska widownia jeszcze nie widziała. I już wkrótce miłośnicy teatru w Zielonej Górze będą mieli możliwość zobaczenia, posłuchania, a nawet uczestniczenia w rozśpiewanym, roztańczonym, z pełnym scenicznego rozmachu spektaklu w iście "szurmiejowskim" stylu. Po prostu Jan Szurmiej na deskach LT robi to, co umie robić najlepiej - przygotowuje musical.
Robert Czechowski: - Kiedy zapraszałem Janka Szurmieja do współpracy z Lubuskim Teatrem, to w całym środowisku już od dawna był człowiekiem uznanym. Był legendą. Był znany przede wszystkim ze znakomitych realizacji muzycznych. Jego "Sztukmistrz z Lublina", jego "Skrzypek na dachu", "Ani z Zielonego Wzgórza" i wielu innych spektakli realizowanych na deskach wielu miast polskich, to były spektakle legendarne. Niewiele osób pamięta, że słynne piosenki Agnieszki Osieckiej "Oczy tej małej", "Grajmy Panu na lirze, grajmy Panu na cytrze" to są piosenki napisane specjalnie dla Janka Szurmieja. Teksty i muzyka użyte w jego spektaklach. To on jest autorem i pomysłodawcą spektaklu sprzed wielu lat "Sztukmistrz z Lublina" w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Cała Polska przyjeżdżała z wypiekami na twarzy, żeby posłuchać tych pieśni i piosenek, które w tej chwili są śpiewane przez wszystkich największych. Niewiele osób pamięta, że to wymyślił Janek Szurmiej. Poprosił Agnieszkę Osiecką o napisanie tych słów, i ona to dla niego zrobiła. "A on był dla niej jak młody bóg, żebyż on jeszcze kochać mógł" zagrane w Teatrze Współczesnym.
Janek powtarzał spektakle takie jak Piaf na przykład. Nie dlatego, że chciał, tylko dlatego, że dyrektorzy teatrów ciągle prosili o te same spektakle. "Janku wyreżyseruj mi Sztukmistrza z Lublina", "Janku chcę Piaf", "Janku chcę Skrzypka na Dachu." A on miał ze 40 napisanych przez siebie kapitalnych tekstów. Pokazał mi paletę scenariuszy. Nas nie było stać, żeby je tutaj realizować. Ale to, co się udało... Byłem bardzo szczęśliwy.

Na deskach LT zadomowił się znakomicie

Wtedy jeszcze nikt się nie spodziewał, że ten słynny Jan Szurmiej na deskach LT zadomowi się znakomicie. Znajdzie tu nie tylko wrażliwą, żywą i inteligentną publiczność dla swoich sztuk. Ale też ambitny i pełen potencjału zespół, który chętnie podjąłby się wyzwań scenicznych jego autorstwa. Wreszcie nikt się nie spodziewał, że Jan Szurmiej wkrótce poczuje się częścią, nie tylko tej teatralnej, ale znacznie większej, zielonogórskiej rodziny.
R. Cz. - Myślę tak bardzo, bardzo smutno... Bo dopiero chyba dzisiaj to do mnie, do żony i do moich córek dotarło, kogo straciliśmy. To jest zawsze tak, że jak dowiadujesz się o tym, że ktoś odchodzi, dostajesz pałą w łeb. Ale na ile to jest mocne uderzenie, to dopiero ta fala dochodzi za jakiś czas. Noc mieliśmy z głowy, wspomnienia, płacz i przypominanie sobie tych najpiękniejszych chwil. Janek był dla nas, dla naszej rodziny, właściwie jej członkiem. Spędzaliśmy razem święta. To był fantastyczny kompan. Do dziewczynek mówił "Cześć lampucerki!". A jedna z nich, najmłodszych mówiła: "Ale my nie jesteśmy lampucerki wujku Janku. My jesteśmy człowieki." I potem jak przyjeżdżał, to za każdym razem mówił: "Cześć człowieki!" No to ona się uśmiechała, że jej posłuchał.
Pierwszym spektaklem z udziałem zielonogórskiego zespołu aktorskiego wyreżyserowanym przez Szurmieja na deskach LT były „Siostrunie”. Sztuka odniosła ogromny sukces w kilkudziesięciu krajach świata. Przetłumaczono ją na 21 języków. Roztańczona, rozśpiewana komedia ze swobodną fabułą, łamiąca w sposób dowcipny wszelkie konwenanse. Wydawałoby się świetna zabawa. Ale aktorzy dramatyczni niekoniecznie czują się dobrze w musicalach. Jeszcze przed premierą Tatiana Kołodziejska, którą nasza publiczność nie raz oklaskiwała za to jak wykorzystuje na scenie swój aktorski talent, odtwórczyni jednej z głównych ról, tak mówiła o pracy przy Siostruniach:
- Musical jest wyzwaniem, myślę, dla każdego teatru dramatycznego. I dla nas tutaj też, ponieważ nie jest to teatr typowo muzyczny. A wiadomo jak musicale to są one grane w teatrach muzycznych. Właściwie prawie tylko i wyłącznie. Dlatego jest to ogromne wyzwanie dla aktorów, dla nas wszystkich tutaj. Jak wiadomo w musicalu jest dużo utworów do śpiewania, jest dużo choreografii, także to jest coś, co jest nam może nie tyle obce, ale nieczęsto się z tym spotykamy. Musical jest tą specyficzną formą, dosyć trudną, wymagającą po prostu innego rodzaju umiejętności od aktora.
Ale reżyser jakby świadomie tego nie zauważał i nie miał najmniejszego zamiaru udzielać obsadzie Siostruń taryfy ulgowej. Od samego początku przygotowań musicalu u Szurmieja była ostra jazda. I to dosłownie.

Ubieramy habity i na rolki

„Drogie panie, proszę bardzo! Ubieramy habity, na nogi rolki. I jazda! A teraz śpiewamy." A dziewczyny, choć na początku nieporadnie to z czasem zaczęły sobie zdawać sprawę, że czują się w powierzonych im rolach coraz lepiej i z czasem wychodzi im to doskonale. Pewnie w rzeczywistości wyglądało to inaczej. Ale efekt końcowy był właśnie taki. Bo jak się okazywało, intuicja reżyserska Szurmieja osadzała aktorów w rolach dla nich idealnych. Nawet jeśli gra wymagała od nich sporego wysiłku, to było wyraźnie widać, że gra sprawia im po prostu radość i satysfakcję z dobrego grania. Publiczność takie rzeczy wyłapuje momentalnie i wówczas nagradza aktorów bezcennymi oklaskami.
Przed premierą, podczas prób, wykonawcy nie ukrywali swojej tremy, wysiłku, wyzwania aktorskiego, jaki stawia im reżyser. Wystarczyło jednak, by Siostrunie zobaczyła publiczność… Szaleństwo z Hoboken opanowało całą Zieloną Górę. Komediowy musical Szurmieja w wykonaniu zespołu LT momentalnie zdobył serca zielonogórzan. A same Siostrunie rozśpiewały się na dobre. Lody zostały przełamane. Nomen omen, ktoś zwrócił uwagę, że Hoboken to Miasto Partnerskie Zielonej Góry i stąd taka moc Siostruń.
Co ciekawe w role wcieliły się nie tylko aktorki związane zawodowo z teatrem. Czujnie wyłowione przez reżysera podczas castingów doskonale uzupełniały zespół profesjonalnych aktorek. I tak na przykład talent Beaty Małeckiej (artystka kabaretowa) Szurmiej błyskawicznie zauważył i wyłowił i z powodzeniem obsadził w kolejnych spektaklach.
Wojciech Giczkowski, krytyk teatralny („Teatr dla Was”) powiedział:
- Siostrunie? Wystarczy, że widz sobie kliknie na YouTubie i zobaczy, jak wyglądały inne przedstawienia tej samej sztuki w innych teatrach. I to w teatrach na całym świecie, bo to jest bardzo popularny musical, który możemy zobaczyć w różnych wykonaniach. I nagle się okazuje, że przedstawienie zielonogórskie jest prawdziwym SHOW. To jest teraz bardzo modne, gdzie jest przedstawienie interaktywne, gdzie można rozmawiać z widzem i widz musi uczestniczyć, widz się zgłasza, widz śpiewa, widz jest atakowany już tymi wrażeniami przy wejściu do teatru. No i potem nagle się okazuje, że w tym teatrze jest więcej rzeczy niż tylko prosta historyjka, zabawna historyjka o siostrach, lecz jest to historia, która wciąga do tej zabawy.
Tak się składa, że interakcjach z publicznością, które widzowie LT jeśli nie kochają, to uwielbiają. Nieco później miało się wrażenie, że po Siostruniach to tego typu chwytów reżyserskich w LT pojawiło się jakby więcej. Zwłaszcza w spektaklach reżyserowanych przez Czechowskiego. I t o nie jest zarzut, bo z najlepszych nauki i wzorce należy czerpać garściami.

Janek kochał kreacje zespołowe

Jak się okazuje, to ta lekka muzyczna komedia była też dla Szurmieja doskonałą okazją do wprowadzenia innych musicalowych "nowości" w kontekście sceny LT. Dało się wówczas zauważyć tak mocno zaakcentowaną na plakatach podwójną obsadę spektaklu. Takie rozwiązanie lubuskiemu widzowi wydawało się być pewną nowością sceniczną.
J.Szurmiej: -- Jestem bardzo zadowolony z aktorek, które tu zostały wyłonione. Na przesłuchaniu, bo ja nie znałem zespołu. Zostało wybranych pięć aktorek tutejszego teatru i doszły do nas trzy młode aktorki, które kończą w tej chwili szkołę. Także powstała grupa dosyć duża, bo Siostrunie to jest musical kameralny na pięć kobiet. A tutaj wpadliśmy na taki pomysł, żeby połączyć siły i zrobić trochę większą obsadę, ale wymiennie, że jeżeli ktoś gra dzisiaj główne role w obsadzie, to nazajutrz, ta druga linia, jak to się mówi, wchodzi na pierwszoplanowe role. A ta, która grała główne role wczoraj, gra dzisiaj epizody, robi choreografię i wszystkie takie rzeczy, które wymyślamy, projektujemy, bawimy się tym – po chwili dodaje - Tak bardzo miło tu się spędza czas. Jestem zadowolony.
R. Czechowski: - Janek kochał kreacje zespołowe. Lubił spektakle, w których występował cały ansambl. To było myślenie z kategorii teatrów muzycznych, gdzie role śpiewane obsadza się w dwóch, trzech obsadach. Bo wiadomo, że aktor, aktorka mogą mieć problemy z głosem, więc żeby nie odwoływać spektakli, musi być zastępca i zastępca, zastępcy. Tak się robi na Broadwayu, tak się robi w teatrach muzycznych. On przeniósł taką tradycję na deski teatrów dramatycznych. Ludzie się dziwili, dlaczego spektakle, role są przygotowywane w dwóch obsadach. Właśnie dlatego, żeby spektakli nie odwoływać. Pięknie prowadził wszystkie zespołowe sceny. Nie lubił szczegółowo, pilotować główne postacie. Wychodził z założenia, że jeżeli już wybiera aktora do zagrania głównej roli, to tak jak Andrzej Wajda, ten aktor doskonale wie, co ma zrobić.
J.Sz. - Obie obsady, które miały premiery wczoraj w sobotę, dzisiaj w niedzielę, myślę, że stanęły na wysokości zadania. Czego dowodem była serdeczna owacja, reakcja publiczności w trakcie spektaklu, która oklaskiwała talent aktorek, poszczególne numery muzyczne, choreografię. Więcej nam, ludziom teatru, nie potrzeba..
Oczywiście, należy w pełni docenić zaproszenie Szurmieja przez Czechowskiego do współpracy z LT, bo zaowocowało to wielokrotnie. Ale Zieloną Górę Szurmiej już doskonale znał. Również od strony muzycznej. Choć nieco w innym charakterze jej doznawania.

Festiwal Tańczące Eurydyki

- Z Janem Szurmiejem poznałem się w 2002 roku podczas pierwszego Festiwalu „Tańczące Eurydyki” - wspomina Krzysztof Mroziński, muzyk, aranżer, kierownik muzyczny w ZOK - który odbywał się w zielonogórskim amfiteatrze. Przez następne 5 lat wspólnie realizowaliśmy ten festiwal. Byłem asystentem kierownika muzycznego, muzykiem w orkiestrze festiwalowej i jednocześnie autorem wielu aranżacji do piosenek wykonywanych na koncertach. Od samego początku współpracy widziałem w nim pełne zaangażowanie, profesjonalizm i perfekcję we wszystkim, co robił. Po kilku latach owocem naszej współpracy była moja pomoc muzyczna i wokalna przy spektaklach muzycznych, które wyreżyserował w Lubuskim Teatrze takich jak Siostrunie, Piaf, Ach Odessa! Wiele się od niego nauczyłem, jeśli chodzi o reżyserowanie widowisk. Odpowiedni dobór piosenek a także o „radzenie” sobie w sytuacjach, gdy jakaś piosenka nie pasowała czasem do całości, to po kilku zabiegach aranżacyjnych lub reżyserskich wszystko się nagle sklejało. Budowanie dramaturgii a zarazem poczucie humoru w każdym przedsięwzięciu, aby stało się one ciekawe dla każdego widza - słuchacza. To były ciekawe doświadczenia i nauka - dziękuję „Reżyserzu” - bo tak się do niego zwracałem. I będzie mi brakowało jego zwrotu, który wymyślił dla mnie i do dziś „żyje” m.in. wśród aktorów LT - „Mój Mrozio”!
Z perspektywy czasu ma się wrażenie, że Szurmiej miał swój niezależny od nikogo plan artystycznego zagnieżdżania się od czasu do czasu w Zielonej Górze i Lubuskim Teatrze znacznie wcześniej niż to się komukolwiek wydawało. A Siostrunie, które Zielona Góra pokochała, mogły być częścią tego planu. Po ich niewątpliwym sukcesie, po takiej lekkiej i niezobowiązującej historii z Hoboken, po pysznej i pełnej humoru zabawie z Siostruniami, reżyser mógł sobie pozwolić na coś znacznie bardziej ambitnego, nieoczekiwanego i głębokiego. Coś dramatycznie poruszającego. To oczywiście teoria z przymróżeniem oka. Jednak znając styl jego pracy wcale nie tak nierealną.
I tak też się stało. Jeszcze tego samego roku na deskach LT odbyła się premiera spektaklu, który był opowieścią diametralnie i dramatycznie różną. Poruszająca do głębi historia życia i śmierci legendy francuskiej piosenki Edith Piaf. W roli głównej wystąpiła Anna Haba. Spektakl był powalający. A rola tytułowa Haby, to prawdopodobnie jedna z najbardziej spektakularnych kreacji aktorskich, jakie powstały na scenie LT. A na pewno spośród tych ról, jakie zostały stworzone w spektaklach LT za dyrekcji Czechowskiego.
Cokolwiek by się powiedziało o Piaf, to będzie za mało. Niech żałują ci, którzy nie widzieli spektaklu. A moc dramatu muzycznego i siłę poruszającej widza do głębi opowieści o Edith Piaf, które Szurmiej wraz z zespołem LT określa kilka prostych słów, jakie Czechowski wraz reżyserem zmieścili na swoich profilach mediów społecznościowych kilka lat po premierze po zielonogórskiej premierze spektaklu. Kiedy wydawało się, że o zielonogórskiej "Piaf" już nikt nie pamięta:
(12 lutego 2017): - "Wracamy z Krakowa. Wspaniały sukces "Piaf"!!! Owacje 1000 widzów na stojąco! Brawa dla całej ekipy Lubuskiego Teatru!!!"

Na głęboką wodę

Powalająca kreacja Haby to oczywiście w pierwszej kolejności intuicja i zaufanie reżysera do aktora i jego talentu. Anna Haba tak wspomina pracę z mistrzem Szurmiejem.
- Jeżeli sprawdził aktora i zaufał mu artystycznie, to rzucał go na jedną z najgłębszych wód. A na pewno na głęboką wodę. I z bezpiecznej odległości przyglądał się, jak dany aktor sobie radził. Jeżeli sobie poradził z rolą, to zapraszał do kolejnej realizacji i jeszcze wyżej podnosił poprzeczkę. Dużo się można było w trakcie pracy z nim nauczyć, bo pozwalał na dowolność. Pozwalał pracować samemu. Oczywiście w oparciu o ustalenia, jakie zachodziły. W trakcie prób stolikowych. Natomiast, tak jak mówię, rzucał na głęboką wodę i z bezpiecznej odległości przyglądał się, jak budujemy rolę sami. I to była dla nas nauka. Takie Abecadło, żeby poradzić sobie samemu z rolą, zbudować ją od początku do końca samemu.
A potem dodała, jakby mówiła o kimś zupełnie innym, mimo że i temat, i osoba były dokładnie te same: - W trakcie pracy z Janem Szurmejem zdarzało się, że pierwsze godziny przelatywały nam na opowieściach. Był niesamowitą skarbnicą anegdot teatralnych. I nie liczyło się wtedy czasu, mimo że wiedzieliśmy, że przelatują kolejne godziny próby, a my siedzimy na scenie i słuchamy. Wiedzieliśmy, że to jest lekcja historii, która może się już nigdy nie wydarzyć i słuchamy o teatrze, którego już nie zaznamy, ponieważ przeminął.
Natomiast Robert Czechowski tak postrzegał pracę Szurmieja z aktorami:
-Janek opowiadał o całym świecie, opowiadał mnóstwo anegdot, opowiadał, o co mu chodzi, a ty jako aktor zawodowy już musiałeś sobie z tym poradzić. I w tym sensie zostawiał wolną rękę odtwórcom głównych ról. Natomiast wszystkie sceny zbiorowe, zespołowe układał szalenie precyzyjnie. Był świetnym choreografem.
A sam Szurmiej przy okazji pracy nad "Ach! Odessa Mama" tłumaczył relacje reżyser-aktor w ten sposób:
- To jest tak, że jest wyłoniony zespół, ale w ramach tego zespołu, który nadaje się do tej realizacji ja jeszcze robię tak zwane podcastingowe rzeczy. Czyli rozczytujemy tekst, żeby obsadzić dobrze aktorów przymierzamy ich do poszczególnych Błatnych Piesni, bo to jest sprawa energii, interpretacji, barwy głosu, wysokości, żeby się nie pomylić.
Źle obsadzony aktor, nawet wybitny, nie będzie dobry.
I to jest najważniejsza sprawa, żeby reżyser ze swoim doświadczeniem i intuicją jak najlepiej obsadził już ten zespół wyłoniony. I to się odbywa na poziomie paru prób, gdzie rozczytujemy egzemplarz, czyli literę dramatu, siadamy do muzycznych rzeczy i po kolei... A może ty spróbujesz zaśpiewać tę Błatną Piesn? A może ty? I wtedy zobaczymy. Bo tego materiału jest tak dużo, że sądzę, że cały zespół będzie miał satysfakcję ze swojej pracy, ze swoich ról i z piosenek, które będą artykułowane w tymże musicalu."

Dżentelmen z najwyższej półki

Czechowski uzupełnia temat stylu pracy i charakteru Szurmieja:
- Janek w swoich spektaklach, i w życiu, był dżentelmenem z najwyższej półki. Był bardzo szarmancki, z nieprawdopodobnym szerokim gestem. Dla niego liczył się człowiek, dla niego liczyła się zawsze chwila, liczyło się tu i teraz. Żył nieprawdopodobną pełnią życia i dawał temu wyraz na scenie. Widać to wszędzie. To jego niebywałe poczucie humoru, to jego młodość w naszych Siostruniach.
Anna Haba: - Pracujemy w teatrze na emocjach, więc jesteśmy ludźmi z krwi i kości. Ciężko jest momentami zachować zimną krew. Janowi się to bardzo udawało. Pracował w warunkach bezpiecznych, z poszanowaniem ludzi teatru.
Robert Czechowski: - -To jest bardzo trudne, to nasze teatralne środowisko. Ludzi z pozoru barwnych, kolorowych, ale którzy w dużym stopniu mają na grzbietach kaktusy z bardzo ostrymi kolcami. A Janek ich w większości przytulał. Jak się przytulasz do kaktusa, to zapłacisz za to cenę, ale brnął w to i tak jakby twierdził, że było warto.
Anna Haba: - Odnosiło się też wrażenie, że czas dla Jana się zatrzymał. I my też odnosiliśmy wrażenie, że Jan zatrzymał się w pewnej epoce. W epoce, kiedy odnosił swoje największe sukcesy. Niemniej na pewno miał swoich fanów, fanów tej danej swojej poetyki teatralnej. Ale myślę, że jego ogromna klasa i szacunek do artystów spowodowały, że umiał łączyć pokolenia, że starał się nie zamykać na teatr klasyczny.
Robert Czechowski:- Fantastyczny przyjaciel, fantastyczny kompan, piękny artysta o niebywałej wyobraźni. Niebywałe poczucie humoru, niesamowita wrażliwość. I ten jego czarujący uśmiech, który zniewalał mnóstwo dziewczyn i wszystkich dokoła. Zawsze nienagannie ubrany, zawsze w fantastycznym garniturze. Zawsze w designerskim dresie z cudownymi odznakami, mankietami. Jakby mu się pomyliły epoki.
Janek się urodził właściwie przed wojną i przed wojną został w sensie metaforycznym. I był takim przedłużeniem właśnie tamtej epoki, kiedy graliśmy "Słodkie lata dwudzieste, trzydzieste", to patrzył spod swojego kapelusza na te kostiumy i zawsze mówił: - "Popatrz! I komu to przeszkadzało?"
Takich ludzi jest bardzo, bardzo mało. Tak nietuzinkowych, tak barwnych, tak tęczowych, tak kolorowych, tak innych. Tacy ludzie wyznaczają nowe trendy, nowe kierunki, większość idzie jak stado w kierunku wyznaczonym przez kogoś, kto tym steruje, a Janek szedł zawsze w drugą stronę swoją ścieżką.
Anna Haba: - Miał dużo szacunku do teatru w ogóle, do wszystkich jego pracowników. Ale prawdą jest, że był z innej epoki. Z epoki pełnej klasy, pełnej kultury. Tak. Był człowiekiem wysokiej kultury. Na palcach jednej ręki można policzyć, kiedy poniosły go nerwy w trakcie tygodnia przedpremierowego. A myślę, że i nawet to nie.
Robert Czechowski: - Był wielkim przyjacielem naszego teatru, brał udział we wszystkich najważniejszych premierach Lubuskiego Teatru. Zrealizował z nami pięć znakomitych spektakli. Mieliśmy plany na kolejne. Ja jeździłem do niego. Ale muszę powiedzieć, że w tym wszystkim w ostatnich latach wyczuwało się jego niebywałą samotność. Samotność i żeby nie powiedzieć - zaszczucie. Ostatnimi laty wyczuwało się u niego jakiś smutek i poczucie dużej samotności. On cały czas się poruszał między niebem a ziemią. Ale częściej był tam. I myślę, że dla niego tym co realne, była sztuka.
Bardzo nam go będzie brakować i muszę przyznać, że ta noc była dla mnie takim uświadomieniem sobie jeszcze pewnie nie do końca, kto odszedł. I kogo, i czego razem z nim zabraknie? Tego zapachu, jego perfum, tych niesamowitych spinek, tych jego zegarków.
Bardzo będzie mi Janka brakować.

Lubuski Teatr przypomniał...

Lubuski Teatr na swojej internetowej stronie przypominając miłośnikom teatru spektakle, jakie wraz zespołem naszych aktorów Jan Szurmiej przygotował pisze po prostu:
Jan Szurmiej serca zielonogórskich widzów podbił reżyserując na deskach Lubuskiego Teatru następujące spektakle: „Siostrunie” (2013), „Piaf” (2013), „Ach! Odessa – Mama…” (2014), „George and Ira Gershwin” (2018) oraz „Słodkie lata 20.-30…” (2020).
Od autora: We wtorek spotkaliśmy się z Robertem Czechowski w jego gabinecie, gdzieś pomiędzy tym, co właśnie było, a tym co za chwilę będzie, czyli w ciężko wypracowanej wolnej od codziennych obowiązków chwili znaleźć ten czas na małe wspominki, powiedział jeszcze: „Idź tylko do Ani poproś, żeby nikogo nie puszczała żebyśmy mogli spokojnie porozmawiać o Janku.”
Trudno powiedzieć ile nam ta rozmowa zajęła, choć to raczej ja z uwagą słuchałem, a Robert wspominał, rozmawialiśmy więc jakiś czas, aż Robert swoją opowieść o Janku Szurmieju zakończył tak:
- Dla mnie Odessa to jest najpełniejsze przedstawienie Janka. Jedno z najpiękniejszych, jakie tu powstały za mojej dyrekcji. Jeżeli nie najpiękniejsze. Chociaż to jest tak, jakby porównywać dzieci. I ten słynny utwór Czornej Woron, który zawsze z Jankiem śpiewaliśmy na każdym bankiecie teatralnym popijając, w minimalnych ilościach, to i owo. Śpiewaliśmy go sobie wspólnie na głosy, raz z aktorami z naszego teatru, raz z aktorami z Teatru Żydowskiego. Aż kończyło się tak, że puszczaliśmy Czornyj Woron w wykonaniu Ani Haby.
No i ten Czarny Woron, który go wziął w swoje ramiona wczoraj, będzie mi towarzyszył zawsze.

(...)

Zapadła cisza.

I tak, jak po spektaklu wbijającym widza w fotel, kiedy kurtyna opada, a widz jest tak oszołomiony, że nie wie, czy wolno mu już głośnymi oklaskami złożyć pokłon twórcom, za te przeżycia, za spektakl, za kreacje aktorskie, muzykę, reżyserię, za Wielką Sztukę, bo chce podziękować Ludziom teatru za świat, który dla niego wyczarowali i za podróż, w jaką go wzięli, i tylko wciąż nie wie, czy już mu wolno wstać z siedziska i klaskać, czy może, ta chwila ciszy to jest jeszcze część spektaklu, jeszcze trwa gra na scenie, jeszcze coś się stanie małego, delikatnego, zwiewnego, ale bardzo, bardzo ważnego, i zastanawia się wciąż oniemiały, czy może to już teraz można wstać, czy ro już, koniec sztuki, czy klaskać, czy wyjść, z teatru...
Tyle że ta chwila, o której mówię trwa w rzeczywistości ułamek sekundy. No może dwie, maks trzy sekundy. A cisza, jaka zapanowała w gabinecie dyrektora Lubuskiego Teatru Czechowskiego, gdy zakończył swoje wspomnienie o wielkim artyście, pięknym człowieku, przyjacielu, o Janie Szurmieju zaledwie dzień po jego odejściu tu trwała znacznie, znacznie...
Ta cisza trwała zdecydowanie dłużej.

Przeczytaj także:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: I zapadła cisza... Wspomnienia o Janie Szurmieju i jego Zielonej Górze - Gazeta Lubuska

Wróć na sulechow.naszemiasto.pl Nasze Miasto